poniedziałek, 27 września 2010

Schonbrunn at twilight.


Dzisiaj dodam kilka zdjęć z małej, wieczornej wycieczki z mamą do Schonbrunn'u. W pałacu nigdy nie byłam, bo zawsze szkoda było na bilety. Tego dnia mama wróciła wcześniej z pracy, wieczór był wolny więc tak spontanicznie zaproponowała żebyś my tam pojechały. Wsiadłyśmy w autobus 13A i po chwili byłyśmy na miejscu.
W Wiedniu w te wakacje nie byłam po raz pierwszy, jak byłam mniejsza to raz za czas przyjeżdżaliśmy odwiedzić mamę (która do Wiednia wyjeżdża już od dłuższego czasu) i Schonbrunn zawsze kojarzył mi się z pięknymi trawnikami, alejkami z równo przystrzyżonymi drzewami i biegającymi między nimi, oswojonymi wiewiórkami chciwie rozglądającymi się za przysmakami podrzuconymi przez turystów. Jak byłam tym razem nie zmieniło się nic oprócz wiewiórek. Podczas dwóch pobytów w Schonbrunnie nie spotkałam ani jednej. A szkoda :(


 

sobota, 25 września 2010

Przechadzka po centrum.

W następnych dniach pobytu, gdy kurs się już prawdziwie i na dobre zaczął,  ale gdy jeszcze moja koleżanka pracowała i nie miała czasu na popołudniowe zwiedzania wybrałam się na samotną przechadzkę po tych najważniejszych zabytkach znajdujących się w centrum Wiednia i które dane będzie mi oglądać przez najbliższe cztery tygodnie pobytu:)

Wysiadłam na przystanku Schotentor z tramwaju nr 44 i skierowałam się w prawo. Wyszłam z obrębu przystanku i zaraz kilka kroków dalej znajduje się:
Uniwersytet Wiedeński. To on organizował te kursy. Niestety mi nie było dane mieć zajęć w tym budynku. Podzielili nas i moja grupa miała zajęcia w salkach w kampusie uniwersyteckim.

Idąc dalej widzę wyłaniający się zza drzew budynek Ratuszu ( Rathaus'u ) Idę przez park, mijam ludzi siedzących na ławkach poustawianych ciasno po obu stronach ścieżki. Mijam duży plac zabaw dla dzieci dalej przechodzę obok fontanny i wychodzę pomiędzy restauracjami z  kuchnią serwowaną z różnych stron świata (chociaż teraz chińska coraz bardziej dominuje) i ich stolikami. Potem kieruję się w stronę dużego ekranu, na którym wieczorem wyświetlane są różne kulturalne seanse, od przedstawień teatralnych przez opery (ale to nie byle jakie, była Aida, Othello a nawet Carmen) po koncerty z filharmonii. Przechodzę pod namiotem, w którym za specjalnych urządzeń w gorące dni rozpylana jest mgiełka wodna. Naprawdę orzeźwia! I dalej idę w stronę rzędów krzeseł.
Idę przez następną cześć parku i wychodząc widzę Parlament. Wspaniały budynek z półokrągłymi podjazdami po obu stronach i wielką okazałą fontanną z przodu.
Zdobienie na jednej z latarni.
Rzeźby na fontannie.
Mnóstwo dorożkarzy wożących turystów po zabytkowych trasach.
To jest już budynek Muzeum Historii  Naturalnej, o którym będzie w innym poście. A tutaj powiem jeszcze, że było to jedno z najciekawszych i najlepszych muzeów w jakim kolwiek byłam.
Dalej kierowałam się w stronę Pałacu Habsburgów. A po drodze mijałam Biblioteką Narodową, która jest na powyższym zdjęciu
W  środku biblioteki, której niestety nie zwiedzałam, bo mi było szkoda wydawac pieniędzy na bilet.  :(
Palm Haus. Podobna szklarnia jest w Schonbrunie. Tamta lepiej się eksponuje. Ale przy tej szklarni jest jeden z najfajniejszych parków pod względem miejsca gdzie można rozłożyć koc i usiąść.
Brama Pałacu Habsburgów.
Przejście z piękną kopułą pod tą bramą.
Rzecz, która mi się podobała to to, że można było sobie wypożyczyć rowery. W każdym turystycznym miejscu było po kilkanaście stanowisk z rowerami. Jedynym kłopotem, przynajmniej dla mnie było to, że żeby wypożyczyć trzeba było zapłacić kartą bankomatową. Ja takowej nie miałam, a tak to bym codziennie jeździła na rowerze. :)



sobota, 4 września 2010

Na powitanie Wiednia słów kilka.


 Do Wiednia przyjechałam w niedziele, a już w poniedziałek zaczynałam kurs. Tzn w poniedziałek były tylko zapisy i przydzielanie do grup a tak naprawdę wszystko zaczęło się w środę, bo we wtorek było jeszcze oficjalne rozpoczęcie i 'kilka' słów wstępnych.

W poniedziałek weszłam do budynku kampusu uniwersyteckiego oddalonego od mojego miejsca zamieszkania o zaledwie 10 minut jazdy tramwajem linii 44, by jak przykazali stawic się nie długo po godzinie 8.00 na oficjalne zapisy i testy przydzielające do grupy pod względem umiejętności. Po korytarzach chodziło już kilka zdezorientowanych osób z listem w ręku, z wypisanymi swoimi danymi, potwierdzającym o zapisaniu się na kurs. Po tym głównie ich poznałam. Dzięki Bogu, że ja też wzięłam tą kartkę z domu, głównie na wszelki wypadek. Skierowali mnie do jednej z wielu sal, gdzie przy stolikach siedziało trzech nauczycieli. Zadali mi kilka pytań. Zrozumiałam je, wiedziałam o co chodzi lecz o odpowiedź było już gorzej. No i tak, według moich obaw skierowali mnie do podstawowej grupy tzw. pierwszej sztufy (spolszczyłam wyraz, nie wiem jak się go dokł. pisze po niemiecku)
Nie jest źle, pomyślałam, a tak naprawdę już wcześniej się tego spodziewałam, bo z niemieckim jak już wcześniej pisałam nie było u mnie najlepiej:)
W następnym dniu było oficjalne rozpoczęcie już w głównym budynku uniwersytetu, w dużej sali audycyjnej. Ludzi było masa! Powitali nas w kilku językach (oczywiście nie było w tym polskiego) i odczytywali numery grup do których poprzedniego dnia każdy został przydzielony. Ludzie wychodzili ze swoimi nauczycielami, a że zaczęli od najwyższej sztufy a ja byłam w najniższej to musiałam czekać dość długo. W końcu wyszłam ze swoją grupą za niewysoką nauczycielką. Z uniwersytetu doszliśmy do budynku kampusu (5 min drogi). Weszliśmy do klasy nr 7 no i od tego momentu prawdziwa cześć mojego kursu języka niemieckiego się zaczęła.
Zaczęliśmy od prostych zdań typu: Nazywam się..., mieszkam..., pochodzę... czy mam tyle i tyle lat. Dowiedziałam się z tego, że w mojej grupie jest 5 osób narodowości Japońskiej, 5 Hiszpańskiej, 2 Polskiej (w tym ja:)) Był też 1 Francuz, 1 Włoch, 1 Rumunka i 1 Brazylijczyk. Wszyscy byli niestety trochę wyżej wiekowo (od 19 do 38 lat) i to było takie (nie wiem jak to powiedzieć) głupie.Najbardziej bałam się braku osoby w grupie z którą mogłabym porozmawiać i porobić coś ciekawego w wolnej chwili. Na szczęście  była jedna Polka i również Ola się nazywała, miała 21 lat, ale ja tej różnicy nie czułam, dobrze mi się z nią rozmawiało.
Następne dni kursu już poleciały szybko i bez żadnych rewelacji. Teraz, gdy już skończyłam kurs, jak pytają mnie czy coś mi on dał, odpowiadam: Tak, oczywiście! Na pewno umiem więcej niż wcześniej!. Czuje też, że poprawiła mi się wymowa. Wcześniej narzekali, że mówię zbyt 'po angielsku', teraz myślę że nie, chociaż nie miałam okazji jeszcze tego sprawdzić w szkole.

Miesiąc w Wiedniu był super momentem w moim życiu i edukacji. Ciesze się, że na coś takiego pojechałam, ale nadal żałuje, że nie wszystko udało mi się zobaczyć i spróbować. Wiedeń jest przepięknym miastem! I na pewno tu jeszcze wrócę, a mam do tego super okazję gdyż moja mama wyjeżdża tam do pracy (czyli mam łatwiej) :)
Jeszcze, w przyszłych wpisach napiszę więcej o moich doświadczeniach, a teraz kilka zdjęć z pierwszych dni pobytu.

Skrzyżowanie na ulicy Mariahillfe.
Zachwycił mnie wygląd każdej tamtejszej kamienicy:)